Mnóstwo drobnych elementów
Każda układanka to mnóstwo drobnych elementów. I z takich elementów można złożyć cały świat.
Każda układanka to mnóstwo drobnych elementów. I z takich elementów można złożyć cały świat.
Nie przepadam za puzzlami, bo mają zawsze tylko jedno rozwiązanie. Układankami są też dla mnie matematyka i logika. I choć nie znam ich tak dobrze, jak mógłbym, widzę w tych dziedzinach dużo więcej swobody. Pozwalają na piękne przekształcenia, które cieszą swoją złożonością.
Niestety matematyczka w liceum ewidentnie mnie nie lubiła, zresztą ze wzajemnością, a ja wcześniej wybrałem humanistykę i tak powoli zostawiałem za sobą liczbowe i logiczne próby teorii wszystkiego.
Za to wykładowców i ćwiczeniowców od logiki miałem super (jeden z nich pracuje dziś nad medycznymi AI). Do dziś pamiętam zachwyt logiką modalną, jej możliwościami, przekraczaniem zasad klasycznego rachunku zdań. Trochę dziś żałuję, że nigdy nie zgłębiłem bardziej ani rachunku różniczkowego, ani też logiki i wreszcie języków programowania z nimi połączonych. Był to jednak świadomy wybór: za mało było tam połączeń z rzeczywistością, teoria wydawała mi się zbyt dowolna, zbyt połączona z tym jak myślimy, a nie z tym cudnym światem fenomenów, który nas otacza.
Zamknięta tablica szachowa cieszy inaczej: po latach coraz częściej doceniam swobodę 64 pól. Jest o tym nawet piękny fragment w „Gambicie Królowej”, gdzie Beth Harmon mówi, że to szachownica przyciągnęła ją najpierw: właśnie jako zamknięty świat, do którego można uciec. Jest pewien eskapizm wśród wielu kombinacji i możliwości.
Nie o tym chciałem najpierw napisać, ale przeciągnijmy jeszcze przez jedną chwilę - jak nitkę przez ucho igły - te dygresje: mam kiepską wyobraźnię przestrzenną (a mogę się przyglądać komuś, kto ma do tego ewidentne uzdolnienia i zachwycam się za każdym razem, co można zrobić z kilku połączonych ze sobą klocków). Z Lego mój największy problem to z jednej strony przesadny mimetyzm, bo gdy masz już swobodę tworzenia, to trudno mi wyobrazić sobie, czemu miałbyś odtwarzać kształt czegoś, co już ma określoną formę; z drugiej strony brak mi uzdolnień (i cierpliwości do ich rozwijania) w przetwarzaniu na tyle udanym, żeby z tego materiału powstało w moich rękach cokolwiek ciekawego i konfiguracyjnie nowego.
Moją materią jest język: każda litera i głoska, ich brzmienie, znaczenie, nawet pragmatyka i kontekst z nimi związany, jednostkowość zwyczajów językowych i większe konstrukcje utwierdzone w kulturze jak podania (w obu znaczeniach), szanownipaństwowanie, korpożargony, baśnie i inne rytuały. Fascynujący jest też ten sprawczościowy charakter języka i jego powiązanie z władzą. Lubię powtarzać, że tak zwany język naturalny (nic w nim nie ma naturalnego) to język programowania, dzięki któremu stworzyliśmy całą cywilizację i kultury - i to nie jest miejsce na zastanawianie się czy to dobrze czy źle.
W poezji lubię jej balansowanie między językowym banałem, uzusem, tradycją, zwyczajnością i udźiwnianiem, konstruowaniem nowego przez transowe powtarzanie oraz próbowaniem komunikacji awangardą i eksperymentem. Lubię świadomie psuć język - choćby rymami (bo ktoś stwierdził, że są brzydkie i tak ludzi wychował), próbować rytmizować go kontrapunktami, mówić oczywistości na głos (sprawdźcie oczywistości w eseju Tokarczuk - podoba mi się jej ujęcie przeogromnie).
Ale ja jeszcze nie o tym.
Chciałem napisać, że jestem konstruktywistą, bo uważam za Latourem, że potrzeba olbrzymiej ilości drobnych elementów, żeby powstało coś ustalonego: książka, wydawnictwo, pilot do telewizora, społeczny trend, kierunek studiów, smartfon, pociąg, ogród, system operacyjny, państwo. Oczywistości potrzebują niezwykle skomplikowanych założeń, a kulturowe normy są ufundowane na bibliotekach, których nie powstydziłby się żaden programista zachwycający się tym, ile setek tysięcy linijek kodu potrzeba, by kursor poruszał się po ekranie, a interfejs dotykowy pozwalał nam przeglądać zdjęcia kotów. Patriarchat i kapitalizm to dla mnie właśnie takie długo utrwalane, znaczeniowe elemenciki codzienności, które razem budują większą, opresyjną, chorą całość.
Niedawno słuchałem podcastu o Van Goghu, gdzie między innymi walczono z mitem jego choroby psychicznej: w sztuce to nie ona go definiowała, a raczej to ona mu przeszkadzała. Jak ktoś w „In our times” mówił, na każdy obraz musiał on podjąć tysiące czy dziesiątki tysięcy świadomych decyzji - a więc znów elementy, tym razem w powstawaniu obrazu, jako procesie drobnych decyzji.
Jeśli więc kiedykolwiek irytuje cię powolność zmian kulturowych i myślisz o nieistotności swojej roli lub niemożliwości zmiany, pomyśl, że może po prostu musisz napisać program do poruszania się kursora, żeby ktoś inny mógł nim uratować jakiś planetarny biom. Łatwiej mi myśleć o życiu jako o układzie wielu możliwości i drobnych przesunięć. Łatwiej mi myśleć o zmianie, gdy wiem, że czasem muszę po prostu systematycznym wysiłkiem przesunąć parę elementów, żeby po jakimś czasie coś runęło lub przetworzyło się, a dla czegoś innego zrobiło się miejsce.
Potrzeba wielu postów, artykułów, powieści i wierszy, żeby postała nowa, lepsza i całkiem uzwyczajniona norma.
Jeśli dzięki literaturze mówionej uczymy się konstruować wspólnoty, jeśli daje nam sposób na wyrażanie się i współodczuwanie się adekwatny szybkością, a jednocześnie dostatecznie empatyczny (nawet w swoich sarkastycznych wydaniach), to jest już dość duża zmiana rzeczywistości. Może moją rolą będzie po prostu to, żeby ktoś inny mógł sprawdzić możliwości działania fatalnych rymów wewnętrznych w polszczyźnie? Niech będzie.
Wyznawany przeze mnie raczej jako światopogląd niż tylko jako podejście naukowe konstruktywizm utopijny to właśnie nadzieja na wprowadzanie zmian poprzez szukanie możliwości połączeń między drobnymi elementami, to szukanie tych miejsc, gdzie da się, zabierając klocki, pokazać, że tak naprawdę normy to nie niezmienne, społeczne puzzle, ale raczej organiczna układanka - piękna, bo przekraczająca możliwości inżynierii, ale jednak plastyczna i pełna możliwości.
Ponoć jest więcej możliwych ruchów szachowych niż atomów we wszechświecie. Nie sprawdzałem źródeł. Nie wiem. Wiem, że tam są tylko 64 pola i 32 figury. Czasem morze wydaje mi się wielką kałużą i pod tym względem jest dla mnie nudne: rzeki płyną do niego jak stróżki po deszczu. Ale z drugiej strony nie sama idea morza jest ciekawa, ale ono w kontekście całej tej różnorodnej, organicznej i nieorganicznej kultury biologicznej, którą ze sobą niesie: od bakterii po morskie legendy.
Ostatecznie utopia miała być wyspą.