Po prostu grać
Nie jestem szczególnie religijną osobą, ale myślę, że gdyby jakieś bóstwo miało swój wielki plan to powinien on brzmieć “grajmy”.
Nie jestem szczególnie religijną osobą, ale myślę, że gdyby jakieś bóstwo miało swój wielki plan to powinien on brzmieć “grajmy” jak głos tego skrzypka, którego spotkałem kiedyś w jednej z kamienic Lublina, gdy jeszcze nocne szwendanie się w poszukiwaniu odrobinki sensu (dla zabicia nudy!) było moim głównym, dumnym zajęciem.
Plan ten wyobrażam sobie też jak to “yeah, yeah, yeah, yeah, yeah, yeah, yeah, yeah, yeah” Pharoaha Sandersa na albumie “The Creator Has a Master Plan”. Ile pięknych wspomnień mam z tym albumem! To mój poziom szaleństwa, to mój poziom harmonii i nieprzewidywalności jednocześnie.
Plan, w którym wszystko jest już wiadome jest dla mnie śmiertelnie nudny, nieznośny, jest po prostu szczególnym rodzajem przedłużonej śmierci. Zupełnie co innego jazzowa improwizacja: swobodne rozwijanie się tematów, później ich rozpryskiwanie w kolejnych kontrapunktach; błędy (co to za plan bez błędów!?), które następnie stają się kolejnymi permutacjami, przekształceniami - przerywają fraktal i pędzą zupełnie wbrew niemu. Właśnie, że nie cienka nitka, która prowadzi od okruszka zostawionego na ziemi do odkrycia zupełnie nowej broni, ale flow, w którym nic nie jest skończone, tylko co najwyżej zmienia kierunek - tyranie i rewolucje nigdy nierozwiązane na zawsze.
Cóż to za nuda być przekonanym, że wie się coś na pewno! Na pewno to ludzie szukali metafor jak eter, teoria strun, mechanika kwantowa. Piękniejsza teoria powinna wypierać tę, która się nam już nudzi. Lubię Bruno Latoura, bo dla niego w nauce istnieje bardzo mało faktów, które pływają w zupie nieustannych rozważań, ujęć i prób zrozumienia. Oto rzeczywistość, która jest trudniejsza do wyjaśnienia niż chciałby to ktoś, kogo przekonania są stałe.
A z drugiej strony przecież w takim myśleniu jest sens i mistrzostwo, którego brak w pseudonaukach - tamte zwykle potrzebują paru frazesów i sprawdzonych rozwiązań, na przykład jakiejś dobrej gnozy czy neoplatoników.
Myślę, że pisanie (czy w ogóle tworzenie) może przypominać muzyczną improwizację - ustawiamy rytm, a później pozwalamy sobie na nim rozłożyć poszczególne słowa, ciesząc się każdym momentem, gdy coś nie idzie po naszej myśli. Rozwinąć temat i dać mu płynąć, a później satysfakcjonująco go zakończyć, zostawić kogoś po drugiej stronie, kto będzie nas sobie nucił - to mnie interesuje i cieszy.
Oczywiście magia dzieła polega na tym, że jest ukiyo-e - obrazem przepływającego świata, zatrzymaniem, małym fragmentem tego, co płynie. Zagrać jakiś temat jeszcze raz, poprawić go, rozwinąć: czemu nie? Skoro coś zatrzymujemy, to zróbmy to już dobrze.
Kolejne utwory zawsze były dla mnie tylko fragmentami zapisu. Niektóre lubię odtwarzać sobie częściej, ale zazwyczaj po jakimś czasie nudzę się nimi, bo oto okazuje się, że po roku ja sam jestem już kimś zupełnie innym.
Jedyna predestynacja, w jaką wierzę, to zestaw motywów, które grano przy naszych narodzinach. Ciekawe czy krzyczałem. Bo jeśli tak, to właśnie wtedy zacząłem grać to życie po swojemu.