Lubisz swoją pracę? Ja lubię w tym tygodniu.
Jeszcze w maju i czerwcu miałem ochotę z przeciążenia głowy rzucić wszystko - presja była niemożliwa (czytaj: dla mnie zbyt duża).
Dziś rano algorytmy Facebooka podrzuciły mi artykuł o tym, że młodsze pokolenia wybierają pracę fizyczną i pracę w drobniejszych usługach. To ciężka praca.
Dorabiałem na studia w przetwórni. Pracuje się w ulewie i burzy, w nocy przy pękających butelkach octu, przy średnio bezpiecznych - nawet jeśli zabezpieczonych - maszynach. A mnie i tak oszczędzali, bo byłem sezonowy.
Później po studiach dorabiałem w przeprowadzkach, żeby utrzymać się na doktoracie.
Obie te prace potrafiły dać mi satysfakcję i dziś uważam, że przesadna duma pracowników biurowych, umysłowych czy technicznych jest nieco pusta w środku - bo praca to praca.
Teraz pracuję w marketingu kultury. Wczoraj wieczorem, po całym tygodniu, czułem, że nie potrafię złożyć ze sobą dwóch składnych myśli - praca była intensywna, ale satysfakcjonująca. Natomiast zabrakło mi w niej domknięć, bo te w projektach zaplanowane są na następne tygodnie.
A dziś nad ranem śnił mi się slam (czyli rodzaj turnieju literackiego na żywo, gdzie wybiera publiczność). Przeszedłem w nim do półfinału i to też była moja senna satysfakcja, a ja zatęskniłem za literaturą i pewnie dlatego dziś piszę.
Jestem też nauczycielem akademickim (wciąż nie potrafię o sobie mówić, że jestem doktorem) i gdy skończyłem tamten rok akademicki, zakończyły się prowadzone przeze mnie zeszłoroczne zajęcia, kolejne prace magisterskie powstały u mnie, a ja poczułem nieco satysfakcji.
Tak wiele satysfakcji, a tak mało spełnienia.
Bo mógłbym spojrzeć na to od drugiej strony: kiedy ostatnio opublikowałem ważny dla mnie artykuł naukowy?
Kiedy ostatnio coś opublikowałem w czasopiśmie literackim?
Czy firma, którą prowadzę, rozwija się dostatecznie i czy robi dla ludzi rzeczy dostatecznie wartościowe?
Jednym z moich najdziwniejszych odkryć jest, że wszystkie większe rzeczy składają się z mnóstwa małych rzeczy i działań. Niby to banalne, ale każdą książkę pisze się rozdziałami, a mnóstwo informacji w nich pochodzi z inspiracji i źródeł. Wreszcie każda taka książka to zbiór pomysłów: na postacie, sceny, narrację itd.
A czy moje drobne satysfakcje składają się na jakieś dzieło, które da mi spełnienie?
Są tu rzeczy, o których nie piszę, jak na przykład bycie ojcem, które jest połączeniem strachu i szczęścia. Nawet przed chwilą syn do mnie przyszedł i rozmawialiśmy o atlasie, w którym fascynują go wykresy PKB, granice państw, wskaźniki wolności obywatelskiej. Wcześnie zaczyna.
Czasem boję się, że się rozdrobniłem, że obraz złożony z wszystkiego, co robię, jest jakąś paskudną hybrydą.
Nie mam sobie tak dużo do zarzucenia na tej ścieżce: jako syn wiejskich nauczycieli zrobiłem dotychczas tyle, ile potrafiłem. Oni zresztą też.
A co z tym tekstem? W tekstach satysfakcji dostarcza zwykle pointa. Spełnienie natomiast jest dla mnie tym momentem po tekście, w którym jakaś część rzeczywistości ułożyła się w opowieść i została jednym ze wspomnień.
Zamykasz książkę i jeszcze długo nie myślisz o drobnych sprawach - pozwalasz nostalgii przechodzić mgiełką przez mózg.
Jest taki wiersz Borgesa, w którym człowiek siada do płótna i maluje szczegółowo cały świat, a gdy wreszcie kończy, ze zdumieniem odkrywa, że namalował własną twarz.
Lubię ten wiersz: tylko czy malarz ten nie potrafił namalować niczego, czego nie znał czy może odkrył, że jest po prostu jedną z twarzy tego świata?
Żeby tworzyć, trzeba naiwnie wierzyć, że szczegóły w końcu złożą się w jakąś całość.
Panie Doktorze 😉, mój dzisiejszy newsletter ("O wypaleniu") wydaje się dobrze rezonować z tym co piszesz. Dzięki twojemu wpisowi mogę nazwać rzeczy, których doświadczyłem.
Projekt którego realizacja mnie wypaliła, dawał mi satysfakcję, ale dopiero przekazanie go komuś innemu dało mi spełnienie. To uczucie podobne do wychowywania i opieki nad potomstwem, które opuszcza potem dom rodzinny. Dziedzictwo umożliwia spełnienie.
Dziękuję.